piątek, 20 lipca 2012

pięcdziesiąt szesc.

Mimo wszystko życie jest wspaniałe.

mimo wszystkiego złego, co nas spotyka na drodze. Mimo wszystkich potknięc, upadków. Mimo ludzi, którzy stoją wtedy nad nami, pokazują na nas i śmieją się szyderczo. Wtedy trzeba się podnieśc z uśmiechem i pokazac im środkowy palec. Skoro oni są wredni, to my też bądźmy, a co!
Mimo tych wszystkich smutków, łez czy niepowodzeń. Mimo fałszywych ludzi dookoła.
Zawsze przecież jest coś, co przynosi radośc, zawsze znajdą się ludzie, którzy samą swoją obecnością przynoszą nam szczęście, uśmiech. W życiu trzeba byc twardym i umiec olewac pewne rzeczy.
Pierw trzeba się nauczyc olewac fałszywych ludzi. Ostatnio ktoś, kogo kiedyś nazwałabym przyjacielem, spadł u mnie na samo dno. Nasza znajomośc była dziwna, a on starał się ją kończyc nie wiadomo ile razy. Mimo to za każdym razem wracałam do niego, żeby byc, połazic z nim, posłuchac...
I powiedzcie mi, co trzeba zrobic, żeby usłyszec, że ktoś chce naszej śmierci? Skąd się biorą ludzie, którzy życzą najgorszego, mimo że nie zrobiło się niczego strasznego?
"die my friend, byle kurwa jak najszybciej"? Nie tym razem, chuju.
Od takich ludzi trzeba uciekac.
Znaleźc takich, którzy są pozytywni, takich na których można liczyc.
Życie przecież jest zbyt krótkie, żeby je marnowac.
wyjeżdzam po raz kolejny do Wawy. A od października studia. Zmiany, zmiany, zmiany. I cały sierpień poza domem. Bo ja jestem taki "wycieruch" - nie mam jednego miejsca, nie czuję jak na razie potrzeby zamieszkania gdzies na stałe. Póki jestem młoda i mam siłę, będę zwiedzac - świat jest przecież piękny.
zdjęcie stare, ale przynajmniej się na nim cieszę. I dopiero po obejrzeniu go po raz któryś stwierdzam po wyrazie mojej twarzy że musiałam byc bardzo nietrzeźwa :P

niedziela, 8 lipca 2012

pięcdziesiąt pięć.

pamiętam, że gdy byłam mała, uwielbiałam morze. Szum fal, zimną wodę, plażę, wszelakie straganiki z różnymi pierdołami, palące słońce i tych wszystkich ludzi. Niestety, nad morze mam 800 kilometrów i rzadko było mi dane spędzić tam wakacje. Raz z rodzicami, potem trzy razy na koloniach. Cieszyłam się zawsze jak głupia, nie zrażała mnie 14-nastogodzinna jazda pociągiem czy autobusem. Ostatni raz byłam w Świnoujściu, trzy lata temu.
26 czerwca tego roku pojechałam znów. Chciałam pracować, chciałam cokolwiek zarobić. Zmienić chociaż na chwilkę otoczenie. Miałam plan, żeby zostac tam na lipiec, może jeszcze sierpień. A co wyszło? Właśnie siedzę w pociągu w kierunku Lublina i dziś wieczorem będę w domu.
jeszcze chyba w żadnym miejscu nie czułam się tak obco. Jeszcze chyba nigdy nie było tak, żebym była aż tak daleko od ludzi, odgrodzona niewidzialną barierą różnic. To miejsce nie było moim miejscem. Większośc ludzi, którzy tam byli patrzyli na mnie jak na okaz w zoo, obchodzili szerokim łukiem. Nie potrafiłam z nikim znaleźć wspólnego języka. Zupełna odwrotność Bieszczad. I tym się pocieszałam przez dwa tygodnie - mówiłam sobie "wrócisz, pojedziesz na Woodstock a potem w Bieszczady".
i wytrzymałam tylko dwa tygodnie.
wytrzymałabym pewnie jeszcze krócej, gdyby nie te parę w miarę normalnych osób, z którymi się mijałam na drodze i zamieniałam parę słów, osoby, z którymi przegadałam parę nocy pod zamkniętą budką z kebabem i oglądałam wschody słońca, pijąc piwo.
morze zdecydowanie straciło dużo ze swojego uroku. Brakowało mi tam otwartości i prawdziwości. Co krok widziałam nietrzeźwe nastolatki, chodzące na dyskoteki i codziennie wracające do swoich pokojów z innymi chłopakami. Widziałam ludzi chodzących w drogich ciuchach po promenadzie, tylko po to, żeby się pokazac. Patrzyłam na to wszystko z boku i myślałam, że się po prostu w tym miejscu nie odnalazłam. Nie pasowałam tam, co ludzie bardzo szybko zauważali.
nic mnie tam nie trzymało.
a teraz, jakie plany na wakacje? Warszawa x2,  Woodstock. Potem? Bieszczady. Na jak najdłużej. Tęsknię za tą atmosferą, którą miałam okazję poczuc przez trochę.

 "Zostańmy przyjaciółmi na zawsze
w imię naszej wierności."....